Ze smutkiem stwierdzam, że zgadzam się z obserwatorem z daleka. Jego posta nie linkuję, bo kompletnie mi nie odpowiada język. Podzielam jednak konkluzję, iż oddając pole kilku tuzinom demonstrantów, nie podejmując nawet próby zrealizowania lipcowego porozumienia - kancelaria prezydenta, władze miasta i Kościół poniosły klęskę. Okazały najzwyklejsze tchórzostwo.
Ciekawe, że także dziś zupełnie inaczej zachował się Sąd Najwyższy. Tam też zjawiła się pikieta kilku panów, którym pomyliły się miejsca i pojęcia. Gdy sąd otworzył rozprawę, wstali i jęli pomstować na rzeczywistość po 4 lipca. Jedyne wątki jakoś związane z tematem rozprawy dotyczyły tego, że sąd protesty wyborcze rozpatrywał niejawnie, a od postanowienia nie można się odwołać.
To drugie wydaje się być ewidentnie sprzeczne z komnstytucyjną wszak (art. 176.1) zasadą dwuinstancyjności postępowania. Wynika jednak wprost z ustawy, tak jak niejawność postępowania. Sąd Najwyższy może tylko zrobić to, co nakazuje mu ustawa. Z tą zaś walczyć można, i należy, w Trybunale Konstytucyjnym.
Sąd próbował panów uciszyć przez pół minuty. Potem, zamiast się poddać i odroczyć decyzję o ważności lub nieważności wyborów, zarządził przerwę i nakazał wyprowadzenie panów z sali rozpraw, co nastąpiło. Zaiste straszliwa arogancja władzy i podeptanie praw obywatelskich.